Dereń - zapomniane drzewo szlachty :-)

Ano tak - więc i my na szlachtę lansować się będziemy :-)

W Polsce mam wrażenie nieco zapomniano o tym drzewie - a przecież dereń jadalny ma mnóstwo zastosowań, rodzi dużo owoców, jest prosty w uprawie, ma niewielkie wymagania pod względem gleby i stanowiska... możnaby rzec - roślina idealna :-)
Znany jest już od starożytnosci. W średniowieczu spotkać można go było w przyklasztornych ogrodach - jego kora wykorzystywana była do wytwarzania żółtego barwnika, drewno (twarde i ciężkie) - do produkcji broni (strzał, włóczni), kwiaty - do tworzenia nalewek (mają działanie przeciwgorączkowe), a owoce - do syrpoów, przetworów, nalewek... W XVI wieku dotarł dereń jadalny na dwór angielski, gdzie serwowany był w postaci marynat z solanki i jako składnik tarty. Tam właśnie przypięto mu łatkę rośliny szlacheckiej - w takiej otoczce dotarł więc i do Polski. Niestety, o ile w Wielkiej Brytanii nadal jest bardzo popularny i docecniany, to u nas - został nieco zapomniany. Może w czasach komunizmu za bardzo kojarzył się z luksusem, pańskimi czasami i dziedzictwem narodowym?

Dereń jadalny jest krzewem lub drzewem dorastającym do 7m wysokości. Wymagań bytowych nie ma dużych - wystarczy mu przepuszczalna gleba i słoneczne lub półcieniste stanowisko. Kwitnie wcześnie, jeszcze przed pojawieniem się liści, od marca do kwietnia. Kwiaty są żółte i zebrane w baldachy.




Owocuje od lipca do października, w zależności od odmiany rodzi owoce różnych barw i różniące się nieco smakiem. Mają twardą pestkę i cierpki smak porównywalny do smaku żurawiny i wiśni. To właśnie z tych owoców wychodzą fenomenalne nalewki :-)


No więc postanowiliśmy sobie sprawić derenia :-) W tym celu wybraliśmy się do lokalnego sklepu ogrodniczego i za 36 złotych polskich zakupiliśmy sadzonkę. A w zasadzie drzewo.
W sklepie nie wydawał się taki duży - dopiero, gdy przyszło do zapakowanie go do samochodu, zaczęły się... delikatnie mówiąc - schody. Otóż nasz dereń ma ogromną donicę i 2 metry wysokości :-)



Na szczęście udało się zarówno przywieźć go ze sklepu jak i dowieźć na działkę - zupełnie bezboleśnie jak się okazało :-) W międzyczasie przeżył jeszcze transport na balkon i z powrotem (żeby nie parzył się w aucie) - również bez uszczerbku na zdrowiu :-)

Noc miałam na przemyślenia na temat tego, gdzie gadzinkę posadzić - tak, żeby można nim było cieszyć oczy, a żeby jednocześnie wpasował się w ogólny wygląd działki. Wybór padł na miejsce po wyciętej gruszy, między czereśnią a drugą gruszą (a przynajmniej tak nam się zdaje, że to grusza ;-) ). Miejsce słoneczne, przy płocie, w otoczeniu innych drzew - myślę, że bedzie mu dobrze, szczególnie, że otrzymał swoją porcję wspaniałego obornika :-)

1 komentarz:

  1. rośnie taki niedaleko przepięknej willi kilka ulic dalej, żałuję, że nie mój, owoce sypią się na chodnik i nikt ich nie wykorzystuje....

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Twój komentarz :-)